sobota, 14 sierpnia 2010

Tottenham 0-0 Manchester City

Kto mógł pomyśleć, że będzie to spotkanie zespołów, które możemy zaliczyć do miana wielkiej czwórki. Co prawda ona trochę spuchła i liczy już więcej drużyn, ale tu był jeszcze rewanż za końcówkę poprzedniego sezonu. W końcu to ona odebrała miejsce w Lidze Mistrzów drużynie Citizens i dała je rywalowi.
Gospodarze zaczęli bardzo agresywnie. City sprawiało wrażenie, że jest przestraszone. Goście mieli duże problemy, by opanować sytuację na boisku. Ataki Tottenhamu, groźne i zmuszające do wytężonej pracy Joe Harta, nie przynosiły jednak efektu bramkowego. Ataków City praktycznie nie było, była za to kandydatka do interwencji sezonu. Bramkarz gości w jedenastej minucie zrobił coś magicznego. Do przerwy ten mecz miał jednego bohatera i podejrzewam, że spore uczucie rozczarowania. W końcu i jedni i drudzy mogli czuć się niezadowoleni z przebiegu pierwszej połowy. Tylko goście dlatego, że praktycznie nie wyszli z szatni na mecz, a gospodarze z powodu swojej nieskuteczności. Dwubramkowe prowadzenie nie byłoby nadmierną karą.
Druga połowa zaczęła się od groźnego ataku gości. Zapowiadało to, że City będzie grać inaczej i faktycznie tak było. Gracze Spurs nie hasali już tak radośnie po boisku i nie mieli tak wielu okazji do strzelenia bramki. Goście mieli nawet rzut rożny, widok niespotykany w pierwszej połowie. Jednak druga połowa meczu była dużo słabsza. Temperatura meczu ostygła bardzo zauważalnie. Powiedziałbym nawet, że było nawet nudno. Nic dziwnego, że nie doczekaliśmy się bramek.
Dla gospodarzy ten remis smakuje pewnie jak porażka. W końcu taka przewaga, jaką miał Tottenham w pierwszej połowie, powinna dać wygraną. Goście mogą czuć się dużo lepiej. Znacznie poprawili swą grą po przerwie i z perspektywy całego spotkania remis może być powodem do zadowolenia. Dwóch rannych to zawsze lepiej niż jeden zabity, zwłaszcza na starcie sezonu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz