piątek, 30 kwietnia 2010

Liverpool - Chelsea

Nazwanie tego spotkania meczem o tytuł wcale nie będzie przesadą. Tylko że te drużyny walczą o różne mistrzostwa. Liverpool o małe, Chelsea o duże. I właśnie ta druga rywalizacja jest ciekawsza, gdyż Liverpool wygrywając z The Blues straci rekord największej liczby wygranych mistrzostw w Anglii (w jakieś potknięcie się Manchesteru United nie wierzę). The Reds muszą wygrać, bo w przeciwnym wypadku nie będzie czwartego miejsca na koniec ligowego sezonu, gwarantowanego przez Rafę Beniteza. Tylko że nie wydaje się to za bardzo możliwe.

Chelsea w tygodniu odpoczywała i szykowała się do meczu. Liverpool grał i przegrał (bo odpadł) z Atletico Madryt w Lidze Europejskiej. Tak więc już na starcie piłkarze Liverpoolu mają za sobą 120 minut gry. Drugi powód, Chelsea ma po prostu silniejszy skład. Nawet jakby zagrał Fernando Torres, to nie rozwiązywałoby to problemów gospodarzy. Przewag zespołu gospodarzy nie można nawet szukać w osobie menadżera. Rafa Benitez to nie Jose Mourinho, od tego zacznijmy. Carlo Ancelotti wydaje się być trenerem, który na pewno nie da się łatwo zaskoczyć i nie będzie wiedział co zrobić. Prędzej spodziewałbym się czegoś odwrotnego, to Włoch zaskoczy swego rywala.

W czym więc szukać przewag zespołu gospodarzy? Czegoś w czym można upatrywać nadzieję na korzystny rezultat? Wydaje się, że w niczym. Mimo że to spotkanie drużyn zaliczanych do wielkiej czwórki, to faworyt wydaje się być jeden. Chelsea będzie po prostu strasznym frajerem, jak straci jakiekolwiek punkty z Liverpoolem. Zwłaszcza z Liverpoolem będącym w takim momencie. Jedyna nadzieja dla The Reds (i dla Czerwonych Diabłów zarazem) w błysku geniuszu Stevena Gerrarda lub innego gracza, ale to bardzo wątła nadzieja.

PS Transmisja w Canal+ Sport w niedzielę, od 14:25.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz