niedziela, 21 marca 2010

Manchester United 2-1 Liverpool

Przed meczem można było, biorąc wzór z Ulicy Sezamkowej, powiedzieć, że dzisiejsze spotkanie sponsoruje słowo rewanż. Niemal dokładnie rok temu, 14 marca 2009, The Reds przekonująco zdobyli Old Trafford. To był bardzo dobry okres dla podopiecznych Rafy Beniteza. 4-1 z Realem Madryt, 5-0 z Aston Villlą, wspomniane 4-1 z Manchesterem, wydawało się, że Liverpool w końcu zaskoczył. Potem okazało się, że jednak nie. Obecny sezon natomiast przypomina bardziej koszmarny sen. Liverpool nie dość że odpadł z Ligi Mistrzów, to jeszcze może się do niej nie zakwalifikować. Doszła do tego afera z Alberto Rierą, jego zawieszenie i w takiej nieco zwarzonej atmosferze goście przystępowali do meczu.

Zaczęło się od trzęsienia ziemi. Akcja Stevena Gerrarda środkiem, odegranie na skrzydło, bardzo dobre dośrodkowanie Dirka Kuyta i gol Fernando Torresa. Nie dał po prostu szans bramkarzowi gospodarzy. Pytanie gdzie była defensywa Manchesteru. Odpowiedź gospodarzy nastąpiła bardzo szybko. Zaowocowała ona pomarańczową kartką dla Javiera Mascherano, bo tak trzeba zinterpretować karę za faul w polu karnym. Rzutu karnego nie wykorzystał Wayne Rooney, świetną obroną popisał się Jose Reina, ale tak nieszczęśliwie sparował piłkę, że Rooney nie miał problemu z dobitką. Można się doszukiwać, że to powinien być rzut wolny, ale tak myślę że Howard Webb podjął dobrą decyzję. Kontrowersyjną, ale dobrą. Nic więc dziwnego, że obaj trenerzy mieli spore pretensje do arbitra, tylko że o różne rzeczy. Do końca pierwszej połowy nie było jednak większych emocji. Trzęsienie ziemi się skończyło, kurz opadł. Lepsze szanse miał teoretycznie Manchester United, ale był one bardzo dalekie od sfinalizowania. Goście raczej tylko wyczekiwali. Nie można zapominać o coraz większej przewadze drugiej linii gospodarzy, która pacyfikowała w zarodku ataki gości.

Druga połowa zaczęła się dużo spokojniej. Do 60 minuty wydawało się, że obie strony na coś czekają. Na bramkę Manchesteru, bo do dośrodkowania doszedł Park Ji-Sung i strzelił gola. Jak przy bramce dla gości zdrzemnęła się obrona gospodarzy, tak tutaj była bardzo podobna sytuacja. Tym razem w sen zapadła obrona gości. Trudno było dostrzec jakąś poważniejszą reakcję The Reds. Zmiany w zespole gości wcale nie pomogły. Następnie Liverpool zastosował nowatorską taktykę nie-wiadomo-co-mamy-zrobić, bo na pewno nie atakował i nie było widać, że chce zdobyć bramkę. Jeśli chciał, to zamaskował to perfekcyjnie. Czas upływał, goście nie zbliżyli się do wyrównania nawet o milimetr. Gospodarze pilnowali wyniku, od czasu do czasu kontrując. Jak już goście stworzyli sobie okazję, to pomylił się mający chyba za dużo wolnego miejsca w polu karnym Torres.

Wygrała drużyna mądrzej grająca. Wierząca w swoje umiejętności, nie przejmująca się za bardzo złym rozwojem wydarzeń na boisku. Do tego mająca indywidualności. Co ciekawe mniej widoczny był Rooney, ale Park z Antonio Valencią mieli największy udział w tych golach. No i Darren Fletcher asystujący przy drugiej bramce. Wygrała drużyna lepsza i nie można mieć wątpliwości kto to był dzisiejszego dnia

0-1 Fernando Torres 5' (asysta Dirk Kuyt)
Jose Reina broni rzut karny wykonywany przez Wayne'a Rooneya 12'
1-1 Wayne Rooney 12'
2-1 Ji-Sung Park 60' (asysta Darren Fletcher)

Skrót 101 Great Goals

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz