Można uznać, że nadzieje kibiców Arsenalu na wywalczenie przez ich drużynę tytułu w tym roku, właśnie umarły. Kolejna porażka, już trzecia w tym sezonie, a przecież ani razu rywalem nie była drużyna z wielkiej czwórki. Dodatkowo strata kilku zawodników. Robin van Persie obejrzał czerwoną kartkę za bezmyślny faul, Theo Walcott i Emanuel Adebayor odpoczną z powodu kontuzji kilka tygodni. Stoke po raz kolejny wykorzystało tylko dalekie wrzuty z autu Rory'ego Delapa, walkę i dobrą grę w defensywie. Jak widać niewiele trzeba, by pokonać Kanonierów.
Chelsea odrobiła straty do Liverpoolu. Z tego przegranego meczu z The Reds można wyciągnąć jeden pozytyw. To przerwanie tej rekordowej serii spotkań bez porażki u siebie. Można uznać, że rekordy są jak kamienie. Na początku nie przeszkadzają, bo są małe i łatwo je unieść. Potem jednak rosną i coraz trudniej je udźwignąć. Coś podobnego było z rekordem Chelsea na Stamford Bridge. On przeszkadzał, pętał nogi piłkarzom więc przerwanie go może wyjść tylko na dobre. Rozbicie Sunderlandu, drużyny mającej coraz większe ambicje i coraz silniejszy skład, jest tego dowodem.
Odrobienie strat to zasługa Tottenhamu, który pokonał Liverpool. Mniej więcej przez 70 minut ten mecz przypominał inne spotkanie Liverpoolu w Londynie, mecz z Chelsea. Szybko zdobyta bramka, niesamowite szyki obronne nie pozwalające graczom Spurs na rozwinięcie skrzydeł, trafienie w słupek i poprzeczkę. Wydawało się, że stara piłkarska prawda "niewykorzystane sytuacje się mszczą", tym razem się nie sprawdzi. Jednak gracze The Reds podarowali rywalom rzut rożny, z którego sami trafili do siatki. Własnej. Te ostatnie 20 minut wyglądało zupełnie inaczej, Tottenham miał przewagę i w końcu zdobył drugą bramkę. Gracze Liverpoolu sprawiali wrażenie, że nie wierzą w to, co się dzieje. Nic więc dziwnego, ze przegrali. Ciekawe jak szybko się pozbierają. Na razie wszystko szło dobrze i można było realnie myśleć o tytule. Teraz jest ten pierwszy moment kryzysowy. Pierwsza porażka po pięciu zwycięstwach może nieść ze sobą poważne konsekwencje.
W innych meczach, oprócz ostrzeliwania poprzeczek i słupków, na uwagę zasługuje wynik meczu Portsmouth z Wigan. Gospodarze, osieroceni niedawno przez swojego menadżera (który świetnie sobie radzi w Tottenhamie), chyba zaczęli zjazd w dół tabeli. Co prawda można mówić o pechu, zwłaszcza że ostrzeliwano słupki i poprzeczki bramki rywala, ale to już druga porażka z rzędu. Czwarty mecz bez zwycięstwa, a jeśli dodamy do tego groźbę rozkupienia składu zimą, to perspektywy nie są dobre. No a zwycięstwo pozwoliło wyplątać się Wigan ze strefy spadkowej.
Podobnie uczynił Bolton, pokonując Manchester City. Niedawne przejęcie tego drugiego klubu przez ADUG praktycznie zapewnia świetlaną przyszłość. Pytanie tylko kto będzie ją budował, bo Mark Hughes może nie dotrwać na stanowisku. Drużyna miała walczyć o miejsce dające prawo gry w Lidze Mistrzów, a na razie jest środek tabeli. Cierpliwość szejków chyba nie jest zbytnio proporcjonalna do ich finansów, więc menadżer Citizens chyba może się martwić o swoją pracę. W tym spotkaniu z Boltonem bardzo dobitnie pokazała się chyba największa wada drużyny z Manchesteru. To brak skutecznego napastnika. Nie jest sztuką zdobywać gole, gdy zespołowi dobrze układa się spotkanie. Potrzebny jest ktoś, kto potrafi wykorzystać tę jedną sytuację, czy nawet pół, bo inaczej mecze mogą wyglądać w taki sposób. Plan Boltonu był dość prosty. Defensywa, defensywa i defensywa, a potem szybkie ataki z kontry. Najłatwiej z taką drużyną wygrać szybko strzelając jej bramkę, bo wtedy trzeba grać ofensywniej, trudniej zachować dyscyplinę w defensywie, a ponieważ ofensywa Boltonu nie wygląda jakoś olśniewająco, to prosty przepis na kłopoty. Widać to wyraźnie analizując kiedy Bolton tracił bramki. Z reguły w początkowych fazach meczów, albo pod koniec, kiedy zaczynało brakować sił. Nie wiem czy Ebi Smolarek pomoże kolegom, bo kolejny mecz spędził na ławce rezerwowych.
Kończąc, Manchester United pokonał Hull City. To nie jest niespodzianka, ale wynik już tak. Goście zdołali zdobyć trzy bramki i nie ma znaczenia, że mogli stracić ich dziesięć. Na Old Trafford Czerwone Diabły miały niezwykle szczelną defensywę. W tamtym sezonie tylko jedna drużyna strzeliła tam dwie bramki. Ostatni raz trzy bramki w lidze zdobyła tam Chelsea, trzy i pół roku temu. Widać więc, dlaczego te trzy trafienia są takim niespodziewanym wydarzeniem. Jednak mimo tych bramek Hull nie zdobyło choćby punktu. Wbrew pozorom im łatwiej chyba grać takie mecze, niż gdy rywalem jest ktoś będący teoretycznie w zasięgu. Wychodząc na OT oni mogli coś zrobić, niczego nie musieli. Nikt normalnie patrzący na świat nie mógł wymagać od nich wyniku na boisku mistrza Anglii. W następnej kolejce, kiedy zagrają z Boltonem, będą w pozycji faworyta, a potwierdzenie tego na boisku to bardzo trudne zadanie.
Chelsea odrobiła straty do Liverpoolu. Z tego przegranego meczu z The Reds można wyciągnąć jeden pozytyw. To przerwanie tej rekordowej serii spotkań bez porażki u siebie. Można uznać, że rekordy są jak kamienie. Na początku nie przeszkadzają, bo są małe i łatwo je unieść. Potem jednak rosną i coraz trudniej je udźwignąć. Coś podobnego było z rekordem Chelsea na Stamford Bridge. On przeszkadzał, pętał nogi piłkarzom więc przerwanie go może wyjść tylko na dobre. Rozbicie Sunderlandu, drużyny mającej coraz większe ambicje i coraz silniejszy skład, jest tego dowodem.
Odrobienie strat to zasługa Tottenhamu, który pokonał Liverpool. Mniej więcej przez 70 minut ten mecz przypominał inne spotkanie Liverpoolu w Londynie, mecz z Chelsea. Szybko zdobyta bramka, niesamowite szyki obronne nie pozwalające graczom Spurs na rozwinięcie skrzydeł, trafienie w słupek i poprzeczkę. Wydawało się, że stara piłkarska prawda "niewykorzystane sytuacje się mszczą", tym razem się nie sprawdzi. Jednak gracze The Reds podarowali rywalom rzut rożny, z którego sami trafili do siatki. Własnej. Te ostatnie 20 minut wyglądało zupełnie inaczej, Tottenham miał przewagę i w końcu zdobył drugą bramkę. Gracze Liverpoolu sprawiali wrażenie, że nie wierzą w to, co się dzieje. Nic więc dziwnego, ze przegrali. Ciekawe jak szybko się pozbierają. Na razie wszystko szło dobrze i można było realnie myśleć o tytule. Teraz jest ten pierwszy moment kryzysowy. Pierwsza porażka po pięciu zwycięstwach może nieść ze sobą poważne konsekwencje.
W innych meczach, oprócz ostrzeliwania poprzeczek i słupków, na uwagę zasługuje wynik meczu Portsmouth z Wigan. Gospodarze, osieroceni niedawno przez swojego menadżera (który świetnie sobie radzi w Tottenhamie), chyba zaczęli zjazd w dół tabeli. Co prawda można mówić o pechu, zwłaszcza że ostrzeliwano słupki i poprzeczki bramki rywala, ale to już druga porażka z rzędu. Czwarty mecz bez zwycięstwa, a jeśli dodamy do tego groźbę rozkupienia składu zimą, to perspektywy nie są dobre. No a zwycięstwo pozwoliło wyplątać się Wigan ze strefy spadkowej.
Podobnie uczynił Bolton, pokonując Manchester City. Niedawne przejęcie tego drugiego klubu przez ADUG praktycznie zapewnia świetlaną przyszłość. Pytanie tylko kto będzie ją budował, bo Mark Hughes może nie dotrwać na stanowisku. Drużyna miała walczyć o miejsce dające prawo gry w Lidze Mistrzów, a na razie jest środek tabeli. Cierpliwość szejków chyba nie jest zbytnio proporcjonalna do ich finansów, więc menadżer Citizens chyba może się martwić o swoją pracę. W tym spotkaniu z Boltonem bardzo dobitnie pokazała się chyba największa wada drużyny z Manchesteru. To brak skutecznego napastnika. Nie jest sztuką zdobywać gole, gdy zespołowi dobrze układa się spotkanie. Potrzebny jest ktoś, kto potrafi wykorzystać tę jedną sytuację, czy nawet pół, bo inaczej mecze mogą wyglądać w taki sposób. Plan Boltonu był dość prosty. Defensywa, defensywa i defensywa, a potem szybkie ataki z kontry. Najłatwiej z taką drużyną wygrać szybko strzelając jej bramkę, bo wtedy trzeba grać ofensywniej, trudniej zachować dyscyplinę w defensywie, a ponieważ ofensywa Boltonu nie wygląda jakoś olśniewająco, to prosty przepis na kłopoty. Widać to wyraźnie analizując kiedy Bolton tracił bramki. Z reguły w początkowych fazach meczów, albo pod koniec, kiedy zaczynało brakować sił. Nie wiem czy Ebi Smolarek pomoże kolegom, bo kolejny mecz spędził na ławce rezerwowych.
Kończąc, Manchester United pokonał Hull City. To nie jest niespodzianka, ale wynik już tak. Goście zdołali zdobyć trzy bramki i nie ma znaczenia, że mogli stracić ich dziesięć. Na Old Trafford Czerwone Diabły miały niezwykle szczelną defensywę. W tamtym sezonie tylko jedna drużyna strzeliła tam dwie bramki. Ostatni raz trzy bramki w lidze zdobyła tam Chelsea, trzy i pół roku temu. Widać więc, dlaczego te trzy trafienia są takim niespodziewanym wydarzeniem. Jednak mimo tych bramek Hull nie zdobyło choćby punktu. Wbrew pozorom im łatwiej chyba grać takie mecze, niż gdy rywalem jest ktoś będący teoretycznie w zasięgu. Wychodząc na OT oni mogli coś zrobić, niczego nie musieli. Nikt normalnie patrzący na świat nie mógł wymagać od nich wyniku na boisku mistrza Anglii. W następnej kolejce, kiedy zagrają z Boltonem, będą w pozycji faworyta, a potwierdzenie tego na boisku to bardzo trudne zadanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz