niedziela, 26 października 2008

Chelsea - Liverpool 0:1

Taka ładna seria spotkań. Dokładnie 86 meczów na własnym stadionie bez porażki. The Reds bez Fernando Torresa, więc szanse gospodarzy rosły. Tym bardziej że Chelsea była w fantastycznej formie. Początek dość spokojny, oba zespoły nie chciały stracić gola. Jednak w 10 minucie jeden z ataków Liverpoolu skończył się zdobyciem bramki. Trochę szczęśliwie, bo piłka odbiła się od Jose Bosingwy i zmieniła tor lotu tak bardzo, że Petr Cech nie miał szans na obronę. Następne 80 minut to pokaz totalnej niemocy drużyny gospodarzy. Liverpool ustawiony na własnej połowie, uważny w defensywie, przeszkadzający jak się da londyńczykom, którzy uparcie walili głową w mur. Do 25, 30 metra przed bramką The Reds jeszcze jakoś to wyglądało. Jednak potem obrońcy nie dawali żadnych szans na sforsowanie defensywy. Praktycznie nic się nie udawało. Jose Reina praktycznie się nudził, w statystykach ma zaliczoną tylko jedną interwencję po strzale rywala. To jest wręcz upokarzające dla Chelsea.

Mistrzostwa nie zdobywa się jednym meczem, ale Liverpool zyskał kolejną wiarę w pomyślny wynik na koniec sezonu. Lepszego startu nie można było sobie wyobrazić. Pokonanie Chelsea, na jej boisku, to fantastyczne osiągnięcie, którego nie można zaprzepaścić. Dlatego kluczowy staje się mecz z Portsmouth już w środę. Trzeba wygrać, żeby nie zmarnować dzisiejszego rezultatu. Jednak na razie połowa Liverpoolu się cieszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz